wtorek, 22 stycznia 2013

Listopadowo-grudniowo-świątecznie

...czyli muszę trochę nadrobić.

Wstępnie

Listopad był... jakby to powiedzieć, ciężki bardzo, bo zostałam główną pisaczką grantu, grant gigantyczny, 2 polskie instytucje, 2 obce, milion euro do wirtualnego wydania. Na szczęście miałam 2 fajne dziewczyny na wsparciu treściowym i językowym, a moja mama mi pomogła z budżetem. Ale narobiliśmy się, że hej, po raz pierwszy od dawna nie uczestniczyłam 2 weekendy w życiu rodziny. Ale poszło ufff, teraz wciąż czekamy na wyniki.
W tak zwanym międzyczasie Franio machnął z moją pomocą prezentację. Od września rozmawialiśmy, podrzucaliśmy i zmienialiśmy pomysły, Julcia dorzucała swoje (też sobie zrobiła prezentację, a co), październik był początkiem pracy, a na połowę listopada było gotowe. Tym razem o górach, czyli zapraszam w Beskid Śląski, nie wiem czy wiecie, że wg legend (podaję za Morcinkiem) tu właśnie, w Beskidach był zlokalizowany raj i na Baraniej Górze rosła rajska jabłonka, widoczna na prezentacji.
Poten syn najstarszy machnął tę prezentację brawurowo przed klasą i teraz spokojnie może oglądać 24 następne ( w tym roku wszyscy mają przedstawiać).

Urodzinowo

W tym roku, jeśli chodzi o rodzinę to poszliśmy na totalny skrót, mianowicie zrobiliśmy całej Trójce hurtem. Bo... po letnich i jesiennych doświadczeniach z zaproszeniami na urodziny koleżanek i kolegi, dzieci starsze poprosiły o wyprawienie urodzin także dziecięcych. Oczywiście nie oznaczało to rezygnacji z rodzinnych, gdzie szaleją z kuzynami, ale gładko przeszło łączenie. Ł. pojechał z nimi do Auchan i nabył furę papierowych talerzyków i inny urodzinowy staff -  dla Julci z Hello Kitty, dla Fra z piłką nożną. I tak nastąpiły dwie imprezy - Julcia-dziewuszki i Franio koleżki. A  że kompletnie osobiście i finansowo mnie nie ciągnie do imprezowania w figloparkach, imprezę zorganizowaliśmy w domu i ambitnie spłełniliśmy najróżniejsze zachcianki Lu.
Był tort - basen - moja pierwsza próba z lukrem plastycznym, popełniłam chyba wszystkie błędy, przy Franiu już byłam mądrzejsza.



 Były gry i konkursy:)




 A zamiast kanapek czy jakiegokolwiek dania jako takiego kolacyjnego machnęłam ciasto na pizzę i dałam dodatki. Szał ciał i uprzęży, to samo powtórzyłam na koleżkach, wyszło rewelacyjnie. Dla uproszczenia i ratunku moich ścian każdemu dałam kawałek już rozpłaszczony i sosem też posmarowałam sama. Potem już do woli:).
 Chyba się trochę zmęczyli... Piąta godzina imprezowania, faza schyłkowa.

Dziewuszek było 5 plus Julik oraz chłopaki nasze dwa. Był oczywiście Ł. i jeszcze 2 mamy, koleżanki moje, więc było dość łatwo. Co prawda Fra miał trochę problemów ze sobą w nadmiarze damskiego towarzystwa, ale spokojnie nawet trochę posiedziałam i słów kilka z dorosłymi zamieniłam. Julcia imprezę oceniła bardzo wysoko.

Potem urządziliśmy tradycyjną imprezę rodzinną, ale dla całej Trójeczki razem. Na tę okoliczność torty zamówiłam - trzy oczywiście: Lul zapragnęła mieć syrenkę, Fra zbójnika (reminiscencje po prezentacji), a Szymciowi zamówili Teletubsy, tzn. był jeden, bo  rozmiar tortów nie pozwalał na więcej. Ale zachwyciła mnie inwnecja cukiernika - syrenki nie mógł obciąć, więc ułożył ją tak pięknie, że ogon obiegał cały tort. Ta impreza, to żaden wyczyn, full rodzina, wszyscy wesprą. Ale potem...

...potem nastąpił 16 grudnia i Franio - koleżki
Franio-koleżki

A Ł. sobie poleciał na 2 tygodnie do Moskwy, marzł, Kreml i sputniki oglądał.
O proszę oglądał, a jakże.



No i kiedy on oglądał, to ja organizowałam imprezę. Mama wzięła mi Szymcia, więc było jakby ciut lepiej. Zostało 9 (Fra chciał 8 kolegów, więc ok, byli wszyscy, których chciał) ośmiolatków i Julia. Na stole stało 9 papierowych zestawów (talerzyk, kubeczek, serwetka) z piłką nożną i jeden z Hello Kitty. Ja tam przez całą imprezę nie zdołałam zjeść ani kęsa, nic też nie piłam (o wodzie lub soku mówię). Oni za to wypili wszystko co miałam.
Tort był piłkarki, o proszę i chociaż bramki mi nie wyszły, to reszta jak najbardziej, Fra był zachwycony, koledzy tez wyrazili się pozytywnie :)


 Co do reszty imprezy to tak: zjedli, co dałam, pizza też była tu hitem, podobnie jak zróżnicowanie smaków lodów. Zabawy w większości wyszły, najlepiej przygotowywana do 2 w nocy piracka wyprawa po skarb oraz sprzątanie po robieniu mumii (bardziej niż samo robienie). Zdjęć prawie niet, bo nie bardzo miałam jak się rozpięciorzyć. Cały czas panował niesamowity hałas, cały czas byli w ruchu, ale dom stoi, a ja wieczorem posiedziałam 2 h w kompletnej ciszy (szkoda, że przy piecu, któren się nie chciał rozpalić) i wróciłam do normy. Miałam zjazd w połowie, że ile jeszcze (byli od 16 do 20.00), ale potem jedli lody i tak fajnie, że mną pogadywali, że mi minęło. Goście zadowoleni, nie palili się do wyjścia, Fra bardzo zadowolony, poprosił znowu za rok.


  

A potem już zbliżały się Święta...






Biegaliśmy na Roraty, czekaliśmy na Tatę. W czwartek przed Świętami wracałam z Krakowa i ze zmęczenia zasypiałam, ale dotarłam i wreszcie mogłam zacząć świętować. W jeden czwartek wcześniej Julcia po raz pierwszy popłynęła na basenie sama. Na plecach, bez niczego. Stała potem w przedpokoju, taki skrzat w szerokich kombinezonowych spodniach (podstawowe odzienie moich dzieci zimą) i za dużej bluzie po Franiu, otoczona rozwichrzonymi jasnymi włosami i cieszyła się, śmiała w głos z radości.
Szymuś w grudniu niespodziewanie przeszedł z trybu - mówię-6-słów-i-co-mi-zrobicie do trybu znam-czasy-tryby,-części-mowy-tworzę-barokowe-konstrukcje. Sprzątnęliśmy o tyle o ile, za to napiekliśmy po uszy :).
Lebkuchen zrobili sami



 Pierniczki robiliśmy wspólnie, jeszcze dodatkowo  z Paulinką




 A potem już mogliśmy się skupić na Bożym Narodzeniu.
A... prezenty też były, a jak :)
















 W sylwestra tm razem nigdzie nie szliśmy, wypożyczyliśmy 2 bajki, zrobiliśmy menu sylwestrowe i było nam dobrze. Ł. pojechał potem z Fra oglądać fajerwerki z Dębowca, mniejsi padli, a ja oglądałam piękne widowisko z balkonu i dziękowałam za cały rok.