Jak pisałam wcześniej nie było łatwo wpasować się z terminem
porodu w bujne życie rodziny. Ale ostatecznie Minimini zdecydował i trafił jak
się okazało idealnie.
W piątek czułam się jako-tako można powiedzieć, ale bardziej
pod pogodę podrzucałam, mglisto, ciśnienie niskie, ja senna, Czwartuś ruchliwy.
Nic mi się nie włączało, żadne instynkty wicia, dom ogarnęłam raczej wzrokiem,
aczkolwiek obiad zrobiłam. No chyba, że w ramach wicia można by podczepić, że
dostałam szwungu i załatwiłam jeszcze Franiowi lekturę na grudzień (tym razem
nie trzeba było się zapisywać do kolejnej filii, lektura listopadowa dorzuciłam
na piątą do kolekcji kart). A, i
zrobiłam korektę artykułu bo była do poniedziałku, a weekend w planie impreza u
mojej mamy (czyli urodziny taty) oraz Jesienne Stworki na konkurs w przedszkolu
dla Ju i Szy. Potem udałam się z dziadkiem odebrać wszystkie dzieci zewnętrzne,
wróciliśmy, podekscytowane starszaki czekały na tatę, bo mieli iść na firmowe
kręgle ojców z dziećmi. Kiedyś umawialiśmy się dorosło, ale z biegiem dni i
liczbą dzieci pojawiła się nowa świecka tradycja, że z dziećmi. Poszli, ja
położyłam Szymcia, wykapałam się wrócili, pomogłam Julci, bo padała z nóg.
Poszłam spać.
W nocy przebudził / nie przebudził mnie taki okresowy
skurczyk, pokręciłam się, wstałam, wróciłam spać, po 3 znowu, tak jakoś coś tam
było, ale do 5 spałam. Potem już wstałam w sumie nic, ale jednak. Stwierdziłam,
że jestem strasznie głodna, więc zjadłam jogurt, zrobiłam sobie herbatę. I
postanowiłam… doczytać wykierowane strony z Chołuj o pozycjach J. Poczytałam. Uznałam,
że pójdę do wanny. Tu już obudziłam Ł. bo stwierdziłam, że jak coś to jak
zacznę wołać, to wszyscy wstaną, tylko nie mąż. Ł. przyznał się potem, że nijak
nie łapał co też ja mu mówię, ale za chwilę wstał i do mnie przyszedł. Długo nie siedziałam w wodzie, bo mi nie
podeszło uznałam, że chyba jedziemy powoli. Skurcze mniej więcej co 10 minut,
ale ale ale. Wizja - jak to dr określił
– porodu bardzo rodzinnego, z moim super dociekliwym najstarszym jakoś nie
bardzo.
Więc obudziłam mamę (mieszkają obok domy mamy połączone,
stąd czekałam do ostatniej chwili wzięła poduszkę i przyszła paść u nas, tata
wstał sam bo i tak miał jechać po zakupy plus wziąć Fra na zbiórkę – jak raz załatwiłam mężowi wolne w sobotę rano
od zbiórki, to mu poród wymyśliłam…) i goooo.
W samochodzie nastąpiła promocja – wszystko ustało. Ciche
miasto senne, mgliste, czad. Ł. stanął (podobnie jak z Szy) na najdalszym
parkingu i poszliśmy spokojnie okrążając calutki, wielki szpital, na rampę, na
izbę. Skurczy niet. W mojej głowie zakiełkowała myśl, że wrócę J. Wjechaliśmy na izbę,
doczekaliśmy się na położną – moment zmiany, więc chwilę zeszło, ale mi się NIE
SPIESZYŁO. I jak już się pojawiła, to skurcze elegancko wróciły. Położna miła,
zaczęła od sprawdzenia mnie, a nie papierów (tym mnie ujęła, różnie w służbie
zdrowia niestety bywa), na moje nieśmiałe, że może wcześnie, ale poprzednie
porody szybkie i nieschematyczne (regularność skurczy to ja tylko z I porodu
znam) radośnie oświadczyła, że skądże, tu ładne 4 cm i wszystko idzie dalej. No
to my też poszliśmy dalej, godz. jakoś 8 coś tam, salka porodowa, w tej samej
rodziłam Szymcia, z wanną. Przekazano mnie innej położnej, która podpięła ktg
uspokajając mnie – zaraz zapytałam, ile muszę leżeć - że chciałaby 20 min. nie więcej. Do
przeżycia, chyba tylko jeden czy dwa takie mniej fajne skurcze. Przyleciała
inna położna, pani K., że moja kochana położna B. już jedzie. Luz. Wróciła
jeszcze pierwsza położna i spytała, czy mam plan porodu. Nie, bo uznałam że
skoro będzie B. to nie muszę, a jak nie to zawalczę o co chcę. Ale widzicie –
przyniosła kartkę i zasugerowała, że możemy określić wszystko. Ja naprawdę
uważam że to fajny szpital, my taka prowincja J,
a wszystko fajnie. No to ustaliłyśmy, ona zaproponowała, że może w wodzie – to
ja prawie podskoczyłam (chciałam za każdym razem, ale przy Franiu nikt w mojej
opcji pooperacyjnej się na to nie zgadzał, przy Juli nie było czasu na nic, a
przy Szymciu miałam ideę stać i tak urodziłam). Więc piszemy – woda a poza tym
to jak najwięcej na stojąco lub jak ja wskażę. Reszta generalnie sprowadzała
się, że nie neguję niczego, ale na wszystko będzie moja zgoda. Położna poszła,
bo wezwał ją lekarz szefujący, który usiłował potasować porody. Nagle bowiem
zrobiła się górka. Ale ok., 4 sn na czterech salkach, więc tylko w razie
kolejnej będą myśleć, jedno cięcie cofnął na patologię drugie zaordynował na
salę i … czekać, aż tu będzie luka w porodach, lekarz doleci. Sobota poranek
godzina szczytuJ.
Ja wstałam, wrócił Ł., już w ubranku, z wodą dla mnie,
przybyła B. i natychmiast się zajęła różnymi rzeczami, my mieliśmy czas dla
siebie i Czwartusia. Skurcze narastały i były szybko, ale wciąż dość lekko
odczuwalne, Ł. masował mi plecy, piłam wodę i słuchałam, jak rodzi dziewczyna
obok. Pierwszy raz trafiło mi się SŁUCHAĆ, 2 x miałam pustą porodówkę, a raz
pełną, ale wszyscy za mną. I ona też – jak ja – krzyczała. Ale to nie był krzyk,
który by mnie wystraszył to było, no nie wiem, jak określić, była w tym siła. Po
chwili urodziła, a mi nalała się woda do wanny, więc B. wróciła zbadała mnie,
pęcherz pękł i stwierdziła, że mogę do
wody. Z drugiej sali a właściwie przejścia, gdzie położne mają kompa i punkt
dowodzenia, słyszę że lekarz mówi, że pójdzie na to cięcie. A na to B. do
niego, że no way ona ma tu 9 cm. To o mnie? Aż musiałam się upewnić.
To było faktycznie o mnie. Ale położne zostawiły tego
lekarza ZA DRZWIAMI (ach świat się zmienia, przy 1 i 2 byli – nic nie robili,
ale musieli, przy 3 nie doleciała). Było jak w piosence, co ją teraz radia
katują, a ja ją sobie uznałam na „moją porodową” już odpowiednio wcześniej:
będzie się działo, będzie głośno, będzie radośnie. I było choć samej mi trudno
w to całkiem uwierzyć. Bo oto zaczęły się już te skurcze mało fajne. Ale miałam
takie poczucie, że wiem, że czuję po co, że „się dzieje” właśnie. Problem
powstał, gdy pojawiły się parte, a ja jakoś nie mogłam ich jeszcze ogarnąć.
Wtedy zaczęłam się bać, pytać, czy dużo jeszcze. Ale wtedy położne zasugerowały
zmianę pozycji na chwilę, na jaką chcę, żebym na 1-2 skurcze coś zmieniła.
Rozumiecie, jak ciężko zdecydować się na przedłużenie porodu, ale im ufałam,
więc to zrobiłam, po prostu w tej wodzie przewróciłam się na bok. Położna K.
zasugerowała mi jeszcze podgięcie nogi, tej górnej. I szok, po 2 skurczach,
sama poczułam, że chcę się obrócić i już wtedy moje ciało współpracowało z
dzieckiem. Oczywiście krzyczałam, bo mi to pomaga ale mam nadzieję, że też to
nikogo nie straszyło. Tu miałam już dość, a jeszcze trzeba było przyhamować,
żeby nie pęknąć. Ale choć bolało bardzo, to jest to etap, że już wiesz, że
jeszcze tylko moment. I ostatni mój okrzyk to było JEEEEEST i to najpiękniejsze
uczucie, które gdy zapamiętałam po pierwszym dziecku, było dla mnie zawsze
decyzją na rzecz sn (pogodziłabym się z cc z konieczności, ale sama bym się nie
zdecydowała, z żalu za tą chwilą), gdy URODZIŁ SIĘ NASZ SYN. Od razu go
dostałam, a że Ł. stał tuż za wanną i mnie trzymał, to byliśmy tak w trójkę,
tak niesamowicie blisko. Rozumiecie – szczęście.
Na fali tego i z
Czwartusiem w objęciach łatwiej mi było wytrzymać resztę, bo tradycyjnie mój
organizm nie chce urodzić łożyska. Położne dokonały cudów, ale i tak
ostatecznie musiało być łyżeczkowanie. Trudno było, bolało, ale dziecko sobie
już trzymałam, poza króciutką chwilą, gdy na nie zerknęli, ale wtedy miał je
Ł.. Leżało na mnie, tylko w pieluszce, przykryte naszym niebieskim kocykiem, ja
owinięta ciepłą poszwą (kochana B. zagrzała mi ją na kaloryferze), Ł. z nami.
Potem leżeliśmy tak sobie dalej, co prawda na korytarzu (salkę już szykowano
następnej), ale na korytarzu traktu, więc cicho i spokojnie i miło, nielegalnie
strzeliliśmy fotkę komórą (aparatem ok., ale telefony zabronione) i
posłaliśmy mojemu tacie (czyli
starszakom przede wszystkim) i teściowej.
Teraz jak można się domyślić miotają mną nastroje. Baby
blues na całego, ale cóż można poradzić.