W zeszłym roku rajd odbył się w zwałach śniegu, a tym roku tonacja wybitnie
wiosenna, dzień ewidentnie darowany, następnego lało, a potem był jeszcze
deszcz ze śniegiem. Z racji Szymcia wybraliśmy proste wejście (choć podejście
pod Baranią, na Przysłop ogólnie jest nietrudne, na sam szczyt to stromo już
bardziej). Trasa w sumie tam i z powrotem 14 km, 400 m różnicy wzniesień,
starszaki złapały więc 16 pkt. do książeczek, Szymcio zainaugurował Siedmiomilowe
Buty. Szło się pięknie, Jasiek spał, byliśmy przygotowani na niesienie
Szymusia, ale on tylko z mamą. Mama by mogła nieść, ale niesie Jasia, no i 15
kg to już za bardzo nie dla mnie. Z tej determinacji Szy trzasnął 13,5 km na
nóżkach, łącznie w końcowym ostrym podejściem (trasa idzie łagodnie i na końcu
się tę różnicę wzniesień robiJ)
i potem z niego zejściem. Normalnie puchliśmy z dumy, zaliczył dyplom dla
najmłodszego uczestnika na nogach własnych, a Jaś najmłodszego ever. Julusia
tradycyjnie w połowie miała kryzys i marudziła, ale motywacyjne żelki
zadziałały, kryzys minął. i potem już ostro pędziła. Franio, nasz Franio chodzi
jak maszyna, dodatkowo trzaskał fotki Wiśle i motywował resztę. Ja z siebie
samej nawet dość zadowolona, forma poporodowa w miarę, Jasiek mnie nie obciążał
za bardzo, gorzej z kilogramami Szymcia na prawej ręce (Szy ją preferuje i
zgadza się na zmiany niechętnie i na chwilę), no ale na drugi dzień byłam
oczywiście mocno połamana.
Weszliśmy, część zjadła przydziałowy bigos, część kanapkę,
część mleko, a część czyli ja pomidorową, pyszną, choć oczywiście współczynnik
górski działał zapewne.
Julia zgłosiła się do konkursu piosenki i śpiewała jak to
Wisła z gór wyruszyła. Ludzi obok chodzili z bigosem i herbatą, Julia śpiewała,
Wisła płynęła, mijała kolejne miejscowości, Ł. Wyraził obawę, że piosenka nie
ma końca, ale zgodnie z rzeczywistością Wisła (i piosenka) dobrnęła nad morze.
Za absolutną zgodność tematyczną Ju wygrała. HULAJNOGĘ, aaaaaaaaaaa, w pudle
(ale że szliśmy od Wisły Czarne, to jest potem asfalt i jeździli z F. na
zmianę). Potem kolejne konkursy, no i w dół. Szy poddał się na ostatnich
kilkuset metrach i pozwolił Ł. wziąć się na ręce. W nagrodę lody w Janeczce,
ale tu już Szymcio był wykończony, nóżki bolały, no to go niosłam. Stanął tylko
przy ladzie z lodami (w pewnych okolicznościach wszyscy jesteśmy gotowi do
czynów heroicznych).