czwartek, 6 marca 2014

Chorobowo

Przytrzymałam Frania w domu, w czwartek dałam go szkole, ale zaraz mi go oddała. Przeforsowałam wizytę u lekarza - pani musi zrozumieć, że każdemu dziecku trzeba choć chwilę zrozumieć, ja oczywiście rozumiem, tylko co jeszcze mogę mu dać, jak miał już xyzal i flixo. na szczęście w tej atmosferze zrozumienia wygrało dziecko i za to pani dr szczerze dziękuję (ja nie kpię, ja naprawdę rozumiem, że była masa dzieci, ale cieszę się, że ona też mnie rozumiała). Pylenie spowodowało już świsty w oskrzelach, ale zmasowanym atakiem inhalacji (6x dziennie) i izolacją od świeżego powietrza z leszczyną uratowaliśmy Frańcia od antybiotyku. Nawet na łyżwy się w końcu załapał, pod ścisłym nadzorem i z obietnicą, że powoli i statecznie. To ćwiczyli z Julą figury różne, podskoki nawet. Skóra mi cierpnie, jak na to patrzę, ale patrzę i podziwiam.
W niedzielę jeszcze obiecana wystawa zdjęć przyrodniczych (przełożona z pt, miała być przed smoczkami). Jak ja to lubię, gdy oni stają i omawiają, uzgadniają co lepsze, które się bardziej podoba, Franio tłumaczy, jakie to zwierzę itd.
I lody jeszcze, w porze spacerowej-rodzinnej, łapałam te ukradkowe spojrzenia - że tyle nas chyba.
Bo widzisz - skomentował mąż -bo siedzą, lody jedzą. 
A co innego byśmy mogli tu robić z nimi? :):)

Cukiernia zresztą z dzieciństwa naszego, dalej miło, dalej świetne lody.

We wtorek oddałam Fra znowu szkole i na razie chodzi, ale w pon Szymcio wrócił z chrypą i potem była noc- jakiej nie-lubię. Szczekający kaszel, duszące się dziecko, przerażone oczka, okno, zimne powietrze, myśl, kto jedzie do szpitala, a kto zostaje, pulmicort Franiowy i wreszcie, wreszcie, spokojniejszy oddech znowu sen. Udało się w domu, do lekarza w dzień i teraz leczymy młodszego, taki biedny maluch. J&J na arzie trzymają się mocno.

wtorek, 4 marca 2014