Pojechaliśmy ze Smykiem na Szyndzielnię. Kolejka linową. Najpierw trzeba
było poczekać w kolejce (bardzo naiwnie myślałam, że ludzi nie będzie,
bo ja tą górkę mam w kontekście nart), ale znieśliśmy to jakoś. Ale
potem... Oczy szeroko otwarte i prawie nam Siaju nie oddychał. Jak już
odetchnął to:
- Jidzie, jidzie mama!!!
- Tam siup siup!!!
- Jeden jeden (wagonik), dugi jidzie!!!
[Jak widać Siaju lubi komunikować się dokładnie. Ponieważ zadziwiająco
często go NIE ROZUMIEMY - zwłaszcza, gdy chce czegoś NIEDOZWOLONEGO - to
zazwyczaj nam powtarza informacje.]
Potem była górka i piwko (psst - tak robi syn na wzmiankę o ulubionym
napoju taty i wuja) i znowu wagonik. I ponownie - zastygłe z zachwytu
dziecko, a potem eksplozja emocji.
Potem pojechaliśmy na golonko. "Dobje". w ramach bonusu grała kapela
tyrolska. I Siaju "tańci". Tańczył z zapałem i problem był tylko, gdy
panowie robili przerwę... Trauma końca czegokolwiek trwa i ma się dobrze
:)).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz