Nie mogłam wczoraj napisać nic, bo kazałam mężowi zagonić się do
pisania artykułu, który bardzo bym chciała najdalej jutro skończyć. A
strasznie mi się nie chce, jak zawsze, gdy mam coś napisać.
III trymestr daje się we znaki, Feluś przygniótł mi coś, jakiś chyba
nerw i nogi bolą strasznie, chodzę jak kaczuszka, no w sam raz na
kampanię wyborczą nie?
Za to test z glukozą wyszedł w piątek dobrze, uf uf. Lekarka mnie
pogoniła, bo cos tam w wynikach jej nie zachwyciło. Pierwsza godzina po,
to jeszcze ok, ale w drugiej zaczęło mdlić. A jak wyszłam z przychodni
na te drobne 33 stopni…
Hardkorowo poszłam jeszcze do szpitala i jupi, pani doktor kardiolog pozwoliła urodzić.
Znaczy nie żeby perspektywa porodu była taka ekstra, ale nie chciałabym
usłyszeć, że coś znowu nie tak. Co do porodu, to uważam, ze teraz mógłby
Ł. poznać to mistyczne przeżycie, ale on jakoś nie…
Franio pomaga mi cały czas i w ten to sposób słoiki ze śliwkami mamy podpisane podwójnie:
A teraz czeka cała micha gruszek, które przerobię na kompoty, jak
Siajo wstanie. Bo jakbym teraz siedziała na polu, a on by się obudził,
to byłby baaaardzo nieszczęśliwy zanim bym go usłyszała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz